Recenzja filmu

Krew Boga (2018)
Bartosz Konopka
Krzysztof Pieczyński
Karol Bernacki

Słowianie Rising

To, co w "Krwi Boga" zaskakuje najbardziej, to poważna tonacja całości, do której przyczyniają się także modlitwy szeptane zza kadru przez Pieczyńskiego. W odróżnieniu od innej wyprawy w pogańską
Słowianie Rising
Bartosz Konopka to jeden z najciekawszych polskich reżyserów: wystarczająco zdyscyplinowany, by z sukcesem realizować kolejne filmy, a przy tym na tyle szalony, by za każdym razem rzucać się na głęboką wodę. Nominowany do Oscara, ironicznie pogrywający z perspektywą zwierzęcą dokument "Królik po berlińsku" (2009) i szamańska wyprawa na Haiti w voodoo-eseju "Sztuka znikania" (2013) to rewelacyjne zabawy kogoś, kto granicę między faktami a fikcją traktuje z ożywczą podejrzliwością. Kiedy Konopka po raz pierwszy spróbował swoich sił w pełnometrażowej fabule, rezultatem był jednak toporny i wymęczony dramat psychologiczny "Lęk wysokości(2011). W "Krwi Boga" wracamy do znanego ze "Sztuki znikaniawywoływania duchów: tych ochrzczonych i tych, które pławią się w pogańskich rytuałach. Przypowieść Konopki to obłąkane, rozedrgane kino, które łączy antropologiczne ambicje ze średniowieczną odmianą kina eksploatacji. 


Źródłem inspiracji, jak mówi sam reżyser, był "Valhalla: Mroczny wojownikNicolasa Windinga Refna (2009), w którym Mads Mikkelsen obnosił się z żądnym krwi toporkiem i wzorzystymi tatuażami na klacie. Z duńskiego filmu Konopka pożyczył sposób obrazowania przyrody (malowniczej, ale chmurnej), niechęć do scen dialogowych oraz splot wiary i nagiej przemocy. "Krew Boga" to kameralna historia rycerza Willibrorda (Krzysztof Pieczyński), duchownego, który przypływa na słowiańskie wybrzeże, by krzewić wiarę wśród innowierców. Dociera osłabiony i półżywy, a dochodzi do siebie dzięki pomocy Bezimiennego (Karol Bernacki), jedynego chrześcijanina, który ostał się w okolicy. W miarę rozwijania relacji z tubylcami (umorusanymi gliną, pokrzykującymi czcicielami Peruna) ich drogi się rozchodzą: Willibrord jest o krok od nawracania siłą, a Bezimienny urasta do figury chrystusowej, jednocząc się z poganami i okazując im miłosierdzie, które jemu samemu może przynieść zgubę. 

To, co w "Krwi Boga" zaskakuje najbardziej, to poważna tonacja całości, do której przyczyniają się także modlitwy szeptane zza kadru przez Pieczyńskiego. W odróżnieniu od innej wyprawy w pogańską dzicz, czyli "Aguirre, gniewu bożegoWernera Herzoga, dla Konopki eksces i fantasmagoria nie są celem samym w sobie. Wraz z upływem kolejnych scen buduje on autorski traktat o religii, w którym różne figury władzy (biskup, król, przywódca Słowian) ścierają się w walce o wpływy i rząd dusz. Cierpimy oczywiście na niedosyt polskich filmów historycznych, które cofałyby się w przeszłość poza wiek XX – choćby w odmęty dziejów poprzedzających chrzest Mieszka I. Ale Konopka czułby się zapewne z rekonstrukcją historyczną niewygodnie – uwierałaby jego naturalną skłonność do zamazywania gatunków. Dlatego też "Krew Boga" jest – czasem nieznośnie – abstrakcyjna: dzieje się gdzieś i kiedyś, prawdopodobnie na bałtyckim wybrzeżu, ale mogłaby się rozgrywać w dowolnym miejscu i wieku naszej ery. Operując na takim poziomie ogólności, film aż prosi się o piętrowe interpretacje i odczytywanie każdej sceny w kluczu uniwersalnym. Gdzie jednak za dużo uniwersalizmu, tam łatwo o nudę i pretensjonalne uciekanie się do symboli.


"Krew Boga" ma kilka świetnych scen, na czele z subiektywnym ujęciem z punktu widzenia Willibrorda, który kołysze się w łódce, patrzy na nieżywych towarzyszy i dotyka ich brudnymi, poczerniałymi rękami, po czym bierze Biblię, skacze do wody i próbuje dotrzeć do brzegu. Ta początkowa scena obiecuje intensywny, brutalny seans, zanurzający nas na dobre w świecie przeklętego misjonarza. Podobną wyrazistość ma moment, kiedy bohater Pieczyńskiego przechodzi w zbroi przez rozpalone ognisko – czujemy niemal, jak skóra i metal wrzynają mu się w ciało. Namacalny świat "rycerzy wiary" zderzony jest jednak z niedookreśloną, naszkicowaną powierzchownie grupą Słowian, którzy zachowują się tak, jakby grali w komedii o jaskiniowcach. Wydają się ludźmi z kosmosu niczym, nie przymierzając, bohaterowie "Na srebrnym globieAndrzeja Żuławskiego (1988), kolejnego filmu, do którego Konopka bezpośrednio się odwołuje.

Niesioną kapitalną, złowrogą kreacją Pieczyńskiego "Krew Boga" chciałoby się pokochać za poruszanie się w poprzek dominujących trendów w polskim kinie (dość powiedzieć, że po olbrzymim sukcesie "Kleru" dzieło Konopki wygląda na zmaganie się z wiarą, które zainteresuje tylko najbardziej żarliwych). Jednak pociągająca ekscentryczność filmu to za mało, by dać się wciągnąć w modlitwę na cały czas seansu. Jak przystało na inteligenckie kino, Konopce bardziej zależy na "znaczeniach" niż na krwawych bachanaliach; bardziej na alegorii i mistyce niż na przekonującej opowieści, w której groza brałaby się ze zderzenia jednego rodzaju okrucieństwa z drugim. Tak skupionemu na chrześcijańskiej optyce filmowi zabrakło końskiej dawki pogańskiej energii i bluźnierstwa. Pod koniec ma się aż ochotę zakrzyknąć: niech Perun ma nas w swojej opiece!
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Choć polscy twórcy z lubością przekładają historyczne realia na język filmu, niewiele ich fabuł opuszcza... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones